Można powiedzieć, że wieczorem 16 listopada 2024 roku zamazaliśmy białą plamę w prezentowaniu twórczości Giuseppe Verdiego. Tego wieczoru polska premiera Luizy Miller, piętnastej opery maestro z Busetto, w wersji scenicznej, stała się faktem. Opera Śląska dołożyła w tym momencie kolejną perełkę do korony twórczości tego kompozytora prezentowanej na naszych scenach, stając się absolutnym liderem w tej kwestii. Dzieło dotychczas skrzętnie omijane przez dyrektorów naszych operowych scen okazało się wartym przypomnienia szerszej publiczności. Czy powtórzy się sytuacja jak z Nabucco, które od premiery w Operze Śląskiej w 1983 roku, stało się autentycznym przebojem naszych scen? Raczej w to wątpię, chociaż nie wątpię, że jest tego warte, czego dowiodła polska premiera w Bytomiu. Jej realizację powierzono w całości zagranicznym twórcom.
Akcja opery podzielona została na trzy akty, z których każdy otrzymał własny tytuł: Miłość ( akt I), Intryga (akt II) i Trucizna (akt III), co niejako z góry określa charakter muzyki i jej atmosferę. Interesujący jest w tym dziele podział głównych partii: sopran, mezzosopran, tenor, baryton i dwa basy. To ich głosy splatają się w pełnych najpierw lirycznych, a później coraz bardziej dramatycznych duetach, kwartetach i scenach zbiorowych z udziałem chóru.
Reżyseria Frédérica Rosela nieco statyczna, ale uwzględniająca autorskie didaskalia, wywodzi akcję z pulsu muzyki. Reżyser prowadząc akcję w miarę czytelnie, wyraziście określając psychologiczny obraz każdego z bohaterów, nie siląc się na źle pojętą oryginalność, niczego na siłę nie zmienia, ani nie eksperymentuje. Zaufał Verdiemu i dobrze na tym wyszedł. Korzystne dramaturgicznie okazało się podzielenie inscenizacji na dwie części, w której akt I i II zostały połączone! Mocną stroną tej inscenizacji są pełne dynamiki sceny zbiorowe, w których główną rolę pełnił świetnie śpiewający chór, przygotowany przez Krystyną Krzyżanowską-Łobodę.
Jednak gdyby na podstawie scenografii i kostiumów Lionela Lesire chciał ktoś określić czas i miejsce akcji miałby z tym spory kłopot. Prosta pozbawiona rekwizytów scenografia oparta na malowanych (kontury gotyckich okien) przesuwanych zastawkach, które zmieniając pozycje raz są pałacowym wnętrzem raz pałacowym dziedzińcem oraz współczesne pozbawione charakteru kostiumy (trochę na zasadzie każdy z innej szafy, choć każdy w miarę jasno określa charakter bohatera) sugerują, że taka historia może wydarzyć się zawsze i wszędzie. Takie ustawienie całej inscenizacji też nie jest niczym nowym.
Luiza Miller, jest operą w której dominują niskie głosy męskie, to one nadają całości właściwą dramaturgię. Dopiero na ich tle mogą się korzystnie zaprezentować wykonawcy partii Luizy i Rudolfa. Skompletowanie odpowiedniej obsady do tej opery jest zawsze sporym problemem, a jednak w Operze Śląskiej to się udało! Większość partii ma podwójną obsadę ( w dwóch przypadkach Fryderyka i Wurm potrójną). Na premierze prym wiedli panowie: Stanisław Kuflyuk – Miller, Aleksander Teliga – Hrabia Walter oraz Zbigniew Wunsch – Wurm, każdy z panów w wybornej formie wokalnej, pięknym śpiewem nadawał właściwe rysy swojemu bohaterowi. Partie zakochanych Luizy i Rudolfa powierzono, Izabeli Matuła – Luiza i Łukaszowi Załęskiemu – Rudolf. Ona zaprezentowała interesujący głos o rozległym wolumenie, jednak kreśląc obraz swojej bohaterki zbytnio skoncentrowała się na jej dramatycznych przeżyciach, gubiąc po drodze co nieco z liryzmu tej partii. A szkoda! Mimo to kreację jaką stworzyła powinno się wysoko ocenić. On pięknie głosem wyeksponował wszystkie walory swojej partii. Jego Rudolf jest bezgranicznie zakochanym młodzieńcem, z którym los okrutnie się obchodzi. Obsadę uzupełniały, Anna Borucka – Fryderyka i Marta Huptas, obie urzekające w swoich rolach.
Prowadzącemu premierę dyrygentowi Marco Guidarini udało się wyeksponować właściwą Verdiemu szlachetną melodykę oraz kameralności i subtelność muzyki. O której Daniele Gati napisał: „Muzyka wnosi tutaj blask, świeży oddech i słońce, rozpraszając nieco mgły tego dramatu.” Pod batutą Marco Guidariniego przedstawienie miało właściwe tempa i dynamikę, a przede wszystkim urzekało dramatyzmem muzyki, który narastał i gęstniał w miarę rozwoju akcji.
Adam Czopek