Magazyn Operowy Adama Czopka

Opera, operetka, musical, balet

Cykl Opera królową sztuk

Tragedia nie tylko na scenie

Wydawać by się mogło, że opera to sztuka wyjątkowo bezpieczna, a ludzie giną w niej wyłącznie na scenie. Bo jak już w tym cyklu nieraz wspominałem, opera to teatr gdzie trup ściele się gęsto, a samobójstwo, zabójstwo, morderstwo, czy nawet śmierć naturalna, są zjawiskiem niemalże powszechnym. W końcu czymś muszą się popisać wykonawcy głównych partii, a te właśnie „śmiertelne” momenty są doskonałą okazją do zaprezentowania aktorskiego i wokalnego kunsztu. Rzadko, ale jednak, giną na scenie monarchowie i carowie, choć oficjalnie królobójstwo nie jest mile widziane. Widzowie zasiadający w fotelach operowej widowni czują się bezpiecznie – jak u Pana Boga za piecem, i z wypiekami na twarzy rozkoszują dramatycznymi przeżyciami uczestników scenicznego dzieła, często dokonującymi żywota – z woli reżysera lub librecisty – w wyrafinowanie efektowny sposób. Oglądając te sceniczne okropieństwa mają świadomość, że po skończonym przedstawieniu, wszyscy cali, zdrowi i zadowoleni, wrócą do swoich domów. Tymczasem historia zna kilkadziesiąt zupełnie innych – tragicznych – zakończeń operowych wieczorów.

Pożar tego wiedeńskiego teatru pochłonął 400 osób

Bodaj największa teatralna tragedia tego typu wydarzyła się 8 grudnia 1881 roku w wiedeńskim Ringtheater. Drugie po premierze przedstawienie Opowieści Hoffmanna Offenbacha zgromadziło pełną widownię eleganckiej (w Wiedniu wszystko i zawsze  jest eleganckie) publiczności. Nagle na widowni w pobliżu sceny wybuch pożar, który błyskawicznym tempie ogarnął dekoracje na scenie. W ciągu siedmiu minut, zanim widzowie w pełni zdali sobie sprawę z grozy niebezpieczeństwa, cała scena stanęła w ogniu. W wyniku pożaru powstał ogromny przeciąg, który nagle rzucił z wielką siłą tlącą  się kurtynę na widownię przykrywając część publiczności. Wybuchła przerażająca panika, ludzie skakali z balkonów i okien, część z nich została w panice stratowana. Zginęło prawie 400 osób. Badania wykazały, że przyczyną pożaru była nieczynna lampa, z której ulatniał się gaz. Wiedeńskie teatry długo po tym wydarzeniu uznawały Opowieści Hoffmanna za dzieło przynoszące nieszczęście i nie umieszczały tej opery w swoich planach repertuarowych. Kilka miesięcy przed wiedeńskim dramatem, 12 sierpnia, spłonął nowo wybudowany praski Teatr Narodowy, na szczęście w Pradze obyło się bez ofiar w ludziach. Zresztą XVII i XVIII wiek to wiele pożarów teatralnych gmachów, które najczęściej budowano z drzewa, więc płonęły niczym pudełka z zapałkami. Szybko płonęły i równie szybko je odbudowywano. Pożary, często dwu, trzykrotne mają w swojej historii: La Fenice w Wenecji, moskiewski Bolszoj, Semperoper w Dreźnie, berlińska Opera Krolla oraz londyńska Covent Garden i monachijska Bayerische Staatsoper.

Leonard Warren, jako Carlos de Vargas, zdj. ze zbiorów autora

Scena operowa była świadkiem zbrodni i tragedii wymyślonych przez librecistów, ale też wielokrotnie miejscem śmierci tych, którzy na niej występowali. W marcowy wieczór w nowojorskiej Metropolitan odbywało się kolejne przedstawienie, nomen omen Mocy przeznaczenia Verdiego z udziałem znakomitego amerykańskiego barytona Leonarda Warrena. W trzecim akcie, tuż przed jego zakończeniem Warren śpiewający partię Carlosa de Vargas, chwycił się nagle za serce i padł na scenę jak ścięte drzewo. Natychmiast opuszczono kurtynę śpiewaka przeniesiono błyskawicznie do garderoby, gdzie podjęto akcję reanimacyjną, niestety okazało się, ze na wszelki ratunek jest już za późno. Przedstawienie odwołano, a publiczność w milczeniu opuściła teatr.

Wyjątkowo złą sławą cieszą się w tym względzie sceny operowe w Monachium, tam aż trzech dyrygentów zakończyło podczas przedstawień lub niemal bezpośrednio po nich, swoją ziemską wędrówkę. Pierwszym był Felix Mottl, znakomity dyrygent wagnerowski, który zmarł 2 lipca 1911 roku, kilka dni po tym, jak zasłabł w trakcie prowadzenia przedstawienia Tristana i Izoldy Wagnera. Dyrygując tą samą operą, w tym samym teatrze, 20 lipca 1968 roku, zmarł nagle Joseph Keiberth, monachijski generalny dyrektor muzyczny. 29 maja 1999 roku podczas dyrygowania Cyrulikiem sewilskim w Bayerische Staatsoper zmarł na zawał serca Giuseppe Patane, charyzmatyczny dyrygent zwany „Wulkanem”, miał zaledwie 57 lat. Również na zawał serca, i niemal w tym samym wieku, zmarł nagle Giuseppe Sinopoli w trakcie prowadzenia przedstawienia Aidy Verdiego w Deutsche Oper w Berlinie. W podobnej sytuacji 26 listopada 1986 roku odszedł nasz znakomity dyrygent Napoleon Siess, dyrektor Opery Śląskiej, który w trakcie próby Halki doznał zawału, zmarł po przewiezieniu do kliniki kardiologicznej w Zabrzu. Miał zaledwie 55 lat. Wiele lat przed nim 7 stycznia 1946 roku, w Katowicach podczas prowadzenia lekcji śpiewu doznał ataku serca Adam Didur, legendarny polski bas o międzynarodowej renomie, założyciel Opery Śląskiej w Bytomiu, Miał 73 lata, z czego 38 śpiewał na największych scenach świata. Trzeci z polskich artystów Józef Mann, który 5 września 1921 podczas przedstawienia Aidy, którym żegnał się z Berlinem i jego publicznością, przed wyjazdem do nowojorskiej Metropolitan, gdzie miał zając miejsce Enrico Caruso, po skończeniu II aktu, podczas schodzenia ze sceny, doznał zawału serca i zmarł. Jak widać z tego zestawienia zawód artysty operowego, dyrygenta szczególnie, obłożony jest wysokim ryzykiem właśnie tej śmiertelnej choroby.

Józef Mann, zdj. ze zbiorów autora

Okolice opery były też świadkami kilku innych tragedii. Na schodach Opery Berlińskiej została zastrzelona przez zazdrosnego męża Gertuda Bindernagel, piękna kobieta, świetna śpiewaczka wagnerowska. Wychodziła właśnie z teatru po entuzjastycznie przyjętym spektaklu Walkirii, w której śpiewała partię Brunhildy, kiedy na schodach trafiła ją kula wystrzelona przez zazdrosnego męża, Wilhelma Hintza, podejrzewającego żonę o romans z teatralnym kolegą. Podobny las spotkał rumuńskiego tenora Teodora Grosavescu, którego zastrzeliła zazdrosna żona po spektaklu Rigoletta. I tu ciekawostka, tego samego dnia któraś z teatralnych koleżanek postawiła mu kabałę i ostrzegała śpiewaka przed śmiercią tego samego dnia, co oczywiście przyjęte zostało z niedowierzaniem.

Osobną tragiczną kartą tego typu historii są śmiertelne wypadki spowodowane upadkiem z dekoracji lub jej zawaleniem się. Tak właśnie zginął w Operze w Kolonii Wolfgang Anheisser, niemiecki baryton, który podczas noworocznego przestawienia operetki Student żebrak Millöckera spadł na scenę ze źle umocowanego przez jej obsługę balkonu. Zmarł 5 stycznia 1974 roku. Podobnie zakończył się upadek z dekoracji w Bayerische Staatsoper w Monachium (znowu to miasto, i ta scena) cenionego reżyseria i scenografa jednocześnie Jeana Pierre’a Ponnelle’a, który zmarł kilka dni po tym upadku. O wyjątkowym pechu może mówić chór Opery Bastille w Paryżu, któremu zwaliła się na głosy cała dekoracja do Otella. Kilkanaście osób zostało rannych, jedna zginęła.

Maria Fołtyn jako Tosca, Hawana 1970, zdj. ze zbiorów autora

Na zakończenie, żeby na pozostawiać Państwa w przygnębiającym nastroju, kilka nieco lżejszych historii, bez tragicznego finału. Pewna nasza śpiewaczką śpiewając partię Tosci skoczyła z murów rzymskiego zamku świętego Anioła, uczyniła to tak niefortunnie, że złamała nogę w kostce, ale o tym dowiedziała się kilka godzin po przedstawieniu, kiedy noga spuchła jak balon. Maria Fołtyn wielokrotnie opowiadała jak podczas przedstawienia Tosci w Hawanie zapaliła się na jej głowie peruka, którą na szczęście szybko ugaszono. Przygodę z płonącą peruką, też w Tosce, przeżyła rosyjska śpiewaczka, Galina Wiszniewska. W Operze Bałtyckiej w Gdańsku byłem świadkiem jak podczas przedstawienia Strasznego dworu, w którym nagle zaczęła się odchylać od pionu cała boczna ściana pałacowego ganku. Jednak Bożena Zawiślak, śpiewająca tego wieczoru partię Jadwigi, ze stoickim spokojem podparła lecącą ścianę barkiem i ręką, dośpiewując swoją arię do końca. Pospiesznie w finale aktu opuszczona kurtyna, i rumor jaki się chwilę po tym rozległ, potwierdziły całą sytuację. Szkoda, że Państwo nie słyszeli owacji jaką nagrodzono śpiewaczkę po zakończeniu przedstawienia. Drugim takim przypadkiem, jaki miałem okazję obejrzeć, było zawalenie się dekoracji podczas premiery Borysa Godunowa, na szczęście nikomu nic się nie stało!   

Adam Czopek