Magazyn Operowy Adama Czopka

Opera, operetka, musical, balet

Recenzje teatralne

Z wizytą u Pucciniego

Niewielkie włoskie miasteczko Torre del Lago pozazdrościło niemieckiemu Bayreuth, gdzie od 1876 roku odbywa się słynny Festiwal Wagnerowski poświęcony tylko i wyłącznie dziełom Wagnera, i od sześćdziesięciu ośmiu lat organizuje Festiwal poświęcony twórczości Giacomo Pucciniego, który tutaj właśnie w swojej willi spędził ostatnich kilkanaście lat swojego twórczego życia. Kupił ją za pieniądze jakie przyniósł mu trwały sukces Manon Lescaut, która od dnia prapremiery w 1893 roku w Teatro Regio w Turynie prawie nie schodziła z teatralnego afisza zapewniając swojemu twórcy stały dochód.    

Tegoroczna edycja miała w programie opery: Madama  Butterfly, Toscę, Turandot, Jaskółkę i Cyganerię . Inscenizacja tego ostatniego dzieła była przedstawieniem gościnnym Opery we Lwowie, w której wystąpili Ukraińscy artyści. 0czywiście nie zabrakło też imprez towarzyszących, by wspomnieć koncerty Puccini la musica e il mondo prowadzony przez Enrico Calesco (28 lipca) oraz zaplanowany na 24 sierpnia koncert, którym dyrygować będzie Nil Venditt. Dwa z wymienionych przedstawień miałem okazję obejrzeć w festiwalowym Gran Teatro all’aperto, którego scena wręcz przylega do jeziora. Prezentuję Państwu garść wyniesionych stamtąd wrażeń.

fragment festiwalowej widowni w widokiem scenografii do I aktu Turandot fot. A. Czopek

Rozpocząłem ich zbieranie od przedstawienia Turandot w reżyserii Daniele Abbado i pod dyrekcją Michele Gamba. Uprzedzam, z góry, nie były to wrażenia jakich można się spodziewać od przedstawień na tego typu festiwalu. Reżyser kroczy od dawna utartymi ścieżkami nie wysilając się zbytnio na nowe pomysły. No chyba, że za taki uznamy scenę śmierci perskiego księcia, którego najpierw rozebrano, umazano krwią, po czym zaprowadzono do podziemi, skąd po chwili wynoszą mocno skrwawione zwłoki – makabreska! Podobnie jest w scenie śmierci Liu, która oblewa się krwią z miski, która od początku aktu stoi na scenie, po czym umiera. Jeżeli dodamy do tego pudełkową scenografię złożoną z trzech pracowicie przesuwanych pudeł to mniej więcej będzie to obraz dokonań inscenizatorskich, którym zabrakło też wyrazistego podziału na dwa światy; prostego stłamszonego ludu i bajecznego cesarskiego świata. Jeszcze chwila na odniesienie do dawnej warszawskiej inscenizacji Turandot z 1984 roku  Marka Weiss-Grzesińskiego – reżyseria i Andrzeja Majewskiego – scenografia. To właśnie oni ubrali Turandot w migoczącą srebrnym blaskiem suknię, również oni, po każdej rozwiązanej zagadce sprowadzali księżniczkę o poziom niżej, tak że rozwiązanie ostatniej poznaje już będąc na poziomie ludu. A czymś takim – w obu przypadkach – spotykamy się w tym przedstawieniu. 

Ping, Pang i Pong fot. A Czopek

Niestety, głosy również ani urodą, ani mocą, nie rzucają na kolana. Z partią Kalafa zmagał się – bez większego sukcesu – Theodor Ilncai. Jego głosowi brakowało mocy i nośności, co przy siłowej emisji w górnych rejestrach pozostało mało sympatyczne wrażenie. W tej sytuacji nawet się specjalnie nie dziwiłem zaledwie grzecznościowym oklaskom po słynnej arii Nessun dorma, której dobre wykonanie zawsze i wszędzie przyjmowane jest owacyjnie. Podobnie było w przypadku Karine Babajanyan, wykonawczyni partii księżniczki Turandot, jej głosowi brakowało nie tylko mocy, zimnego blasku, ale też dramatycznego napięcia, a bez tego, w przypadku tej arcytrudnej  partii, trudno osiągnąć sukces. No cóż, poprawność dzisiaj nikogo nie zachwyca. Nieco lepiej odebrałem Emanuele Sgarlatę w partii Liu, ładny w barwie głos tyle tylko, że o niskiej nośności i mocy. Udany tercet tworzyli panowie Giulio Mastrotaro – Ping, Didier Pieri – Pang oraz Fracnesco Pittari – Pong, dobrze zestrojone w brzmieniu głosy i równie dobrze uchwycony charakter postaci.     

Michele Gamba przy dyrygenckim pulpicie bez większego przekonania i zaangażowania prowadził orkiestrę. Przede wszystkim zabrakło mi w tej interpretacji kłębiących się w partyturze emocji. Nie do końca również udało mu się wyeksponować wyrafinowaną kolorystykę tej wspaniałej muzyki, i finezyjnej instrumentacji nawiązującej do egzotycznego kolorytu i klimatu właściwego temu wspaniałemu dziełu. Dla pełnego obrazu należy jeszcze dodać znakomicie śpiewający chór ujmujący wyrównanym brzmieniem i wokalną dyscypliną.

Madama Butterfly, I akt fot, festiwal

Znacznie lepiej odebrałem obejrzane następnego wieczoru przedstawienie Madama Butterfly wyreżyserowanego przez Manu Lalli, który był zarazem twórcą scenografii i kostiumów. Co prawda i on pozostaje na gruncie głęboko zakorzenionej tradycji, ale jego inscenizacja jest prowadzona od początku do końca sprawnie i konsekwentnie. Szkoda tylko, ze reżyser nie pokusił się o wykorzystanie walorów krajobrazowych jakie daje bliskość jeziora, aż się prosiło o jakiś kontur statku, czy próbę iluminacji fragmentu jeziora. To znacznie uatrakcyjniło by przedstawienie rozegrane w ogrodzie, który w I akcie urzekał soczystą zielenią i gałązkami kwiatów i trzepoczącymi jak motyle wachlarzami, w drugiej części przedstawienia wszystko to zniknęło, zostały już szare smutne kikuty uschniętych drzew – umarła miłość ?

Znając dzisiejszą popularność „japońskiej” opery Pucciniego trudno uwierzyć, że jej prapremiera 17 lutego 1904 roku, na scenie mediolańskiej La Scali zakończyła się sensacyjną porażką, największą jaką przyszło przeżyć Pucciniemu. Podczas premiery zachowanie publiczności okazało się skandaliczne, głośny śmiech i okrzyki co rusz przerywały akcję, a śpiewacy z trudem mogli wyśpiewywać swoje kwestie. Po zakończeniu przedstawienia rozszalał się huragan gwizdów i wrzasku niezadowolenia. Co tak rozsierdziło premierową publiczność? Przede wszystkim fakt, że operę podzielono na dwa długie, ciągnące się w nieskończoność akty, okazało się to dla publiczności zbyt ciężką próbą cierpliwości. Zawiedli również wykonawcy, szczególnie pulchna Rosina Storchio, której pojawienie się na scenie przyjmowano głośnym śmiechem. Obrażony kompozytor następnego dnia po fatalnej prapremierze, wycofał partyturę i zabronił La Scali grania Butterfly. Kosztowało go to 20 tysięcy lirów kary. Mimo próśb i nalegań Puccini do końca życia nie zmienił swojej decyzji. Madama Butterfly wystawiono w La Scali dopiero 29 listopada 1925 roku, równo rok po jego śmierci. Dyrygował Arturo Toscanni, główną partię śpiewała Rosetta Pampanini. Znacznie wcześniej, bo zaledwie trzy miesiące po prapremierze mediolańskiej, miała miejsce druga premiera Madama Butterfly, której partyturę Puccini przeredagował. Odbyła się ona 28 maja 1904 roku w Brescii, z Salomeą Kruszelnicką w partii tytułowej. Ta okazała wielkim sukcesem kompozytora oraz wykonawców, rozpoczynając zarazem triumfalny pochód Madame Butterfly przez światowe sceny .

Od lewej: Roberto Ardigo – kier. chóru, Alberto Veronesi- dyrygent, Francesca Tiburzi – Butterfly, Vincenzo Costanzo – Pinkerton, Laura Verrecchia – Suzuki fot. A, Czopek

Wracajmy już z jednak do Torre de Lago i zajmijmy się obsadą, co w przypadku Madama Butterfly jest zawsze sprawą niezmiernie ważną. Tym razem sporą satysfakcję sprawiła Francescsa Tiburzi w partii tytułowej bohaterki, nie mniejszą Vincenzo Costanzo. Ona subtelnie oddała zażenowanie zalęknionej dziewczyny oczekującej pierwszych pieszczot męża. Pięknie przekazała wszystkie nastroje przypisane tej postaci. Jest delikatna, pełna wiary, naiwna i kokietująca, a zarazem burzliwa i gwałtowna w chwili kiedy wali się świat jej uczuć. Stworzyła obraz kobiety dojrzewającej na naszych oczach i była w tym przekonywująca. Zaprezentowała dobrze brzmiący sopran i  śpiew o przejmującej ekspresji i pięknym prowadzeniu frazy, co jest czynnikiem w pełni uwiarygodniającym jej kreację. On dysponuje głosem o interesującej barwie i wyrównanym brzmieniu pozwalającym na w miarę swobodne jego prowadzenie, nie tylko pod względem emisji, ale też pod względem ekspresji i barwy. Wysokiej klasy dowiedli oboje w wielkim duecie miłosnym, Bimba degli occhi kończącym pierwszy akt. Równie wiele dobrego należy powiedzieć o wykonawcy partii Sharplessa, który wokalnie i aktorsko wykreował, z pełnym przekonaniem, obraz swojego bohatera, amerykańskiego konsula, którego przerósł dramat Butterfly. Na uznanie zasłużyła również Laura Verrecchia w roli Suzuki, służącej Cio Cio San. Pięknie zaśpiewany przez obie panie duet Scuoti quelle fronda, zwany duetem kwiatów, sprawił publiczności dużą satysfakcję.

Francesca Tiburzi w scenie finałowej, fot. festiwal

Przedstawieniem dyrygował Alberto Veronesi. Przyznaję, wiele fragmentów pięknie brzmiało pod jego batutą, czasami jednak orkiestra brzmiała zbyt masywnie i bez właściwej finezji, szczególnie w cieniowaniu frazy, co zmuszało solistów do forsownego prowadzenia głosu.

Na zakończenie jeszcze jedna – mam wrażenie – ważna uwaga, dlaczego nie drukuje się na tym festiwalu dostępnych dla publiczności obsad dziennych każdego przedstawienia. Książka programowa całego festiwalu nie załatwia sprawy w przypadku zmiany solisty, a takie rzeczy się przecież zdarzają.

Adam Czopek