Magazyn Operowy Adama Czopka

Opera, operetka, musical, balet

Recenzje teatralne

Carmen Zeffirellego, czyli pochwała tradycji

Mogę powiedzieć, że będąc gościem tegorocznego festiwalu Arena di Verona. miałem okazję obejrzenia zderzenia nowoczesnego teatru operowego w Aidzie, która jest autorskim przedstawieniem Stefano Poda, z jego najbardziej tradycyjną formą Carmen w ujęciu Zeffirellego, który realizacją tej właśnie opery debiutował na tym festiwalu w 1995 roku, a która z jego autorskimi poprawkami naniesionymi w 2010 roku, utrzymała się – jak dotychczas – w repertuarze przez 158 przedstawień. Czemu trudno się dziwić,  bo jest to barwne przedstawienie zrealizowane z dynamicznym rozmachem. Reżyseria Zeffirellego tradycyjna w dobrym tego słowa znaczeniu i oparta na autorskich didaskaliach. Jej mocną stroną są pełne wewnętrznej dynamiki sceny zbiorowe oraz wyraziste prowadzenie bohaterów dramatu. Zeffirelli wiedzie swoją opowieść o miłości, namiętności, zazdrości oraz potrzebie wolności. w interesującej plastycznie, ale też tradycyjnie realistycznej, scenografii według projektów Zeffirellego i efektownych stylizowanych na hiszpańskie kostiumach Anny Anni. Ogląda się je z czystą  przyjemnością.

Carmen, za chwilę zabrzmią pierwsze dźwięki uwertury, fot Adam Czopek

Znając dzisiejsze powodzenie Carmen aż trudno uwierzyć, że jej paryska prapremiera w 1875 roku zakończyła się kompletnym niepowodzeniem. Ówczesna widownia nie polubiła niezdecydowanej bohaterki z fabryki cygar, nie bardzo jej też odpowiadały walory muzyki  i dramaturgii.  Bizet długo nie mógł się pogodzić z klęską swojego dzieła. Zmarł trzy miesiące później i nigdy nie dowiedział się jakim powodzeniem zaczęła się cieszyć skomponowana przez niego opera. Punktem zwrotnym w jej scenicznej historii stała się zakończona głośnym sukcesem premiera w Wiedniu, która odbyła się kilka miesięcy po śmierci kompozytora.

Nie ma najmniejszej wątpliwości, że to dzieło jest najpopularniejszą i najchętniej oglądaną operą, a swoje powodzenie zawdzięcza z jednej strony wspaniałej muzyce o hiszpańskim kolorycie i temperamencie, z drugiej wyrazistej konstrukcji głównych bohaterów i pięknym ariom, z których wiele to autentyczne operowe przeboje. Habanera, sequidilla i aria „z kartami” Carmen, kuplety Toreadora, słynny kwintet w II akcie, wspaniała uwertura, czy aria „z kwiatkiem Don Josego, zawsze i wszędzie przyjmowane są burzą oklasków.

kwintet z II aktu, z przodu: Cristin Arsenova (Frasquita), Clémentine Margaine (Carmen),Sofia Koberidze (Mercedes), z tyłu siedzą: Jan Antem (Dancario) i Didier Pieri (Remendado) fot. Adam Czopek

Tak właśnie przyjmowane były kreacje wokalne podczas przedstawienia które oglądałem. I tym razem, podobnie jak poprzedniego dnia w Aidzie, w obsadzie prym wiodły panie. Clémentine Margaine w roli Carmen budowała swoją kreację dyskretnym aktorstwem unikając jakichkolwiek przerysowań. Z dużą satysfakcją słuchało się jej miękkiego aksamitnego głosu o pięknej barwie i zmysłowym brzmieniu prowadzonego naturalnie i z pełną swobodą. Jej Carmen była spontaniczna i dająca się ponosić namiętności. Micaela w ujęciu Danieli Schillaci miała subtelny dziewczęcy urok i wdzięk, ale nie mogłem się jednak wyzbyć wrażenia, że jej ładny w brzmieniu głos jest za delikatny na tak wielką scenę i przestrzeń. Dobrze zaznaczyły swoją obecność w tym przedstawieniu obie przyjaciółki tytułowej bohaterki, Cristin Arsenova (Frasquita) i Sofia Koberidze (Mercedes).    

Vittorio Grigolo Don Jose i Clémentine Margaine Carmen w finałowym duecie, fot. Adam Czopek

Znacznie gorzej wypadli panowie; Vittorio Grigolo w roli Don Josego był mało przekonujący, na dodatek nie wykazał się emocjonalną pasją w kreśleniu sylwetki swojego bohatera. Jego głos też nie brzmiał najlepiej, przy czym prowadził go dość jednostajnie pod względem dynamicznym. Przebudził się dopiero w finale stając się zdeterminowanym mężczyzną za wszelką cenę broniącym swojej miłości. Niestety, równie nieciekawym Escamilliem okazał się Gëzim Myshketa dysponujący głosem o niezbyt ciekawej barwie i niewielkim wolumenie, na dodatek pozbawionym blasku. W jego ujęciu Escamillo okazał się zbyt bezbarwny by wzbudzić aplauz publiczności. Tak dramaturgicznie ważny duet obu panów w III akcie był zupełnie pozbawiony emocji i pasji, mówiąc krótko: był właściwie bezbarwny!  Myślę, że obaj panowie podjęli się zadania przekraczającego co nieco ich aktualne możliwości, wokalne przede wszystkim.    

Daniel Oren prowadził całość w dobrze dobranych tempach, z właściwą ekspresją i temperamentem, dbając zarazem o precyzyjne prowadzenie ansambli i scen zbiorowych. Dla pełnego obrazu należy jeszcze dodać dobrze śpiewający chór przed którym reżyser postawił w II akcie niemałe zadania aktorskie oraz tancerzy realizujących liczne tej inscenizacji sceny baletowe. Furorę zrobił swoisty pojedynek tancerzy w przerwie między III i IV aktem, dwie grupy współpracując, albo rywalizując ze sobą, prezentowały na zmianę hiszpański temperament i taneczne rytmy.  

początek IV aktu, fot. Adam Czopek

I tylko jednego mi żal, w Arena di Verona zginął zwyczaj zapalania na widowni światełek po zakończeniu przedstawienia, co zawsze było magiczną chwilą i pamiątką na długi czas. 

Adam Czopek