Mimo, że „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi” – jak pisał biskup Ignacy Krasicki, a Witkacy, robiąc portret, zwykł mawiać – „klient musi być zadowolony, a wszelka krytyka jest wykluczona!” Czasami wydaje się, że podobnie myśli ostatnimi laty wielu artystów i dyrektorów instytucji artystycznych. Uważają oni, że wszystko co robią godne jest jedynie najwyższego uznania, nigdy słowa zwątpienia. Co prawda taka postawa ustawia publiczność w roli uciążliwego dodatku, ale zapewnia dobre samopoczucie artystom i dyrektorom.
Kilkanaście lat temu pewien znany kielecki krytyk muzyczny rozsierdzony srodze na znacznie mniej znanego pianistę, zupełnie nie radzącego sobie z Polonezem A-dur F. Chopina napisał w recenzji, że słuchając tego występu miał szczerą ochotę posłać pianiście bilecik z cytatem: „Kończ Waść wstydu oszczędź”, który jak powszechnie wiadomo pochodzi z Sienkiewiczowskiego „Potopu” Epilog recenzji rozegrał się w sądzie dokąd zaprowadził recenzenta pianista. Finał był zupełnie nieoczekiwany… sąd pierwszej instancji skazał krytyka na grzywnę! Sędzia stwierdził w uzasadnieniu, że pisanie źle o występującym artyście narusza jego dobra osobiste. Tak więc kochani krytycy i recenzenci – czy to się Wam podoba czy nie – recenzje pisać należy wyłącznie ciepło, miło i serdecznie, czyli na kolanach, zupełnie nie zwracając uwagi na artystyczny poziom występu. O ochronie publiczności przed marną jakością artystycznej produkcji, za którą ów widz zapłacił, sędzia jakoś nie wspomniał.
Zupełnie inaczej, bardziej osobiście, załatwił sprawę zjadliwej krytyki swojego występu w Parmie pewien włoski baryton. Podczas kolejnego występu, po tym krytycznie ocenionym, zaśpiewał swoją popisową arię najlepiej jak mógł co oczywiście zostało entuzjastyczne przyjęte przez publiczność. Kiedy ucichły oklaski śpiewak podszedł do proscenium i rzucił w stronę siedzącego nieopodal krytyka – tę arię dedykuję temu panu co niedawno stwierdził, że nie umiem dobrze śpiewać. Po przerwie krytyk ponoć już nie wrócił na swoje miejsce.
Historia muzyki, zna wielu bezkompromisowych krytyków często określanych „muzycznym sumieniem swoich czasów”. Tak w Polsce określano legendarnego Jerzego Waldorffa, znanego z ciętego języka i bezkompromisowego pióra. Jednym z jego często cytowanych powiedzeń było: „Poczekajmy, nie spieszmy się z krytyką, dajmy się młodemu człowiekowi skompromitować samodzielnie.” To Waldorff wymyślił schemat krytyki w Polsce – „Krytyk do artysty, pan źle zagrał ten fragment koncertu, artysta na to, a pan gwałci nieletnie.” Jerzy Waldorff po kilku występach Wandy Wermińskiej na scenie Opery Warszawskiej, kiedy śpiewała na zmianę partie mezzosopranowe, napisane na sopran liryczny i te czysto dramatyczne napisał: „ … pani Wermińska dysponuje tak szerokimi możliwościami wokalnymi iż pozwalają jej one na śpiewanie ról sopranowych, mezzosopranowych, altowych, tenorowych, barytonowych, basowych i kontrabasowych.” Co zainteresowana skwitowała po latach w rozmowie z Waldorffem – Gdybym mogła byłabym wtedy pana udusiła. Na szczęście spotkali się osobiście dopiero po latach kiedy opadły emocje i oboje mogli rzecz całą potraktować z przymrużeniem oka.
W Wiedniu na miano „muzycznego sumienia” przez wiele lat pracował pochodzący z Pragi Edward Hanslick, bliski przyjaciel Johannesa Brahmsa oraz propagator jego twórczości, zarazem zagorzały przeciwnik muzycznych idei Ryszarda Wagnera. Ten nie czekał, aż się Wagner skompromituje, tylko sam czynił to często i z lubością. Był postrachem wiedeńskich muzyków, dyrygentów i śpiewaków. Pewien nasz krytyk tak bardzo się zapędził w tworzeniu recenzji, że nawet napisał i wydrukował recenzję z koncertu, który w ostatniej chwili został odwołany. Oj była poruta na cały kraj.
Tak się bowiem złożyło, że jak długa jest historia muzyki, opery, baletu czy teatru dramatycznego, tak długie są spory między artystami, publicznością i krytykami. Często stanowią one dodatkową atrakcję premiery, koncertu, konkursu czy festiwalu. Najczęściej bywa tak, że to co podoba się publiczności nie zaskarbiło sobie uznania jurorów czy krytyki i odwrotnie, uznanie w oczach jury czy krytyków nie zawsze idzie w parze z opinią i zainteresowaniem publiczności. Nawet najstarsi bywalcy Konkursów Chopinowskich w Warszawie nie pamiętają by werdykt jury był bez protestów przyjęty przez publiczność, a bywało, że nie zgadzali się z nim również krytycy. Wiele razy na tym tle wybuchały potężne awantury, jak choćby ta z 1980 roku z Ivo Pogorelićem, w roli głównego poszkodowanego. Jedni widzieli w nim muzycznego geniusza, inni muzycznego szarlatana. Zwyciężył geniusz!
Wieloletni dyrektor nowojorskiej MET, Rudolf Bing skarży się w swoich pamiętnikach, że publiczność tego teatru z zasady nie zgadzała się z opinią recenzentów i tłumnie chodziła na wszystkie źle ocenione przedstawienia. –„Choć krytycy nie pozostawili suchej nitki na naszej Carmen, to nigdy nie mieliśmy problemów ze sprzedażą biletów na to przedstawienie. Wychwalanego zaś przez recenzentów Petera Grimesa Brittena musieliśmy zdjąć ze sceny już po pięciu przedstawieniach bo nikt nie chciał go oglądać!” – Podobnie jest z dziełami kompozytorów współczesnych. Krytycy je chwalą, ale gdyby po piątym przedstawieniu takiej opery postawić na scenie strzelca z zawiązanymi oczami i kazać mu puścić serię z karabinu w stronę widowni, to jedno jest pewne … nie zrani nikogo! – pisze tenże Rudolf Bing, oceniając zainteresowanie publiczności współczesnymi operami.
Wiele razy zdarzyło mi się oglądać przedstawienie czy koncert z jednakowym entuzjazmem przyjmowanym przez publiczność i krytyków. Bywa jednak, że publiczność klaszcze, a krytycy używają sobie do woli na wykonawcach i realizatorach. Ale też kilkukrotnie byłem świadkiem kiedy najszybszym, najlepszym recenzentem okazywała się sama publiczność wyrażając głośno swoją dezaprobatę dla nietrafionej inscenizacji, paskudnej scenografii czy niskiego poziomu muzycznego. Mam w pamięci zrealizowane w latach dziewięćdziesiątych przedstawienie Czarodziejskiego fletu Mozarta, w jednym z bardziej znanych europejskich teatrów. Było to przedstawienie koszmarne pod względem inscenizacyjnym, a niewiele lepsze pod względem muzycznym (dawno już nie słyszałem tak fatalnie zagranej uwertury do Fletu) oraz wokalnym. I co? Czy ktoś je wybuczał, wygwizdał, czy oprotestował? Ależ skąd! Co prawda kilkanaście osób w popłochu opuściło widownię w czasie spektaklu, następnych kilkadziesiąt wyszło w czasie przerwy. Reszta zaś po zakończeniu tego dziwnie nijakiego przedstawienia grzecznościowo oklaskała wysiłek artystów, ci ukłonili się kilka razy z uśmiechem na ustach i wszyscy rozeszliśmy się do domów. Kto był w tym wypadku szczęśliwy? I gdzie tu może być mowa o sztuce? Tak było w przypadku premiery nowej inscenizacji Don Carlosa na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie w 2000 roku wyreżyserowanej przez Krzysztofa Warlikowskiego. „Publiczność tego nie wytrzymała. Takiego głośnego „buczenia” i gwizdów nie słyszano na tej widowni od lat. Doszło bowiem do katastrofy i to na każdym poziomie: wokalnym, muzycznym, scenograficznym, choreograficznym i reżyserskim.” – napisano w jednej z wielu negatywnych recenzji. W tej ocenie krytycy i publiczność byli zgodni. Teatr poniósł ogromne koszty dla kilkunastu zaledwie przedstawień.
Czasami razi nieporadność reżysera, czasami jego brak wyobraźni, często brak porozumienia między reżyserem a scenografem. No i mamy inscenizację, o której lepiej szybko zapomnieć. Tylko jedno czasami w takim wypadku nie daje mi spokoju, jak z takim przedstawieniem radzą sobie wykonawcy, którzy co prawda czasami usiłują protestować, ale najczęściej biernie godzą się z „pomysłami” realizatorów, zgodnie z regułą trzy „z”, czyli zaśpiewać, zagrać, i zapomnieć. A jak jeszcze wszystko to idzie w parze z „wyczynami” dyrygenta, którzy czasami przyjmuje takie tempa, że soliści się gubią. No i biedny recenzent ma trudny do ogarnięcia zgryz.
Dawno temu, do pewnej polskiej filharmonii na prowincji zjechał szumnie zapowiadany w miejscowej prasie zagraniczny dyrygent, by wykonać jeden z fortepianowych koncertów Rachmaninowa, którego solistą był jeden z bardziej znanych polskich pianistów. Panowie pojawili się zgodnie razem przed orkiestrą i to był jedyny pozytywny moment wieczoru. Chwilę po tym rozpoczęła się tragedia! Okazało się, że dyrygenta zjadła trema i brak umiejętności prowadzenia akompaniamentu. Z przerażeniem obserwowałem jak zdezorientowany solista usiłował dostosować się do dyrygenta (powinno być odwrotnie), by w końcu mieć na względzie jedno, jak dobrnąć razem do finału. Niestety, i to się nie udało, dyrygent był szybszy. Cóż się okazało, dopuszczony do koncertu dyrygent miał niewielkie doświadczenie w pracy z orkiestrą i niemal zerowe w prowadzeniu akompaniamentu. Na próbie mając przed sobą partyturę jakoś z pomocą solisty dobrnął do finału, ale na koncercie zupełnie się ze wszystkim pogubił. No i wyszło jak wyszło! Zdezorientowana publiczność po grzecznościowych oklaskach wychodziła z koncertu mocno zawiedziona, podobnie jak jeszcze bardziej zawiedziony, solista. Pan dyrygent odnotował w swojej „bogatej” biografii kolejny koncert. Tym razem w polskiej filharmonii ze znanym solistą, a że nikt po nim nie miał żadnej satysfakcji, to już tak naprawdę niewielu interesowało. Pozostało tylko niedowierzanie w orkiestrze, że w czymś takim brała udział. Solista też długo nie mógł dojść do siebie po tym „wybitnym” koncercie.
Najczęściej miła, sympatyczna i łagodna Edita Gruberowa przeczytała w recenzji po którymś ze swoich licznych koncertów, że „za mało duszy wkłada w to co śpiewa”. Więc kiedy kilka tygodni później miała recital na Festiwalu w Salzburgu oświadczyła, że nie wystąpi jeżeli krytycy otrzymają zwyczajowe karty wstępu. Dyrekcja Festiwalu uszanowała życzenie solistki, krytycy gremialnie zbojkotowali koncert primadonny.
Całkiem niedawno pewien reżyser „zrobił” przestawienie rzadko grywanego dzieła. Niestety, nie była to inscenizacja, którą oglądało się z czystą przyjemnością, raziły reżyserskie „pomysły” galimatias na scenie, a generalnie z tego co działo się na scenie jasno wynikało, że reżyser nie bardzo sobie radził z tym wielowątkowym dziełem. W efekcie oklaski po premierze były jakie były, a krytycy też łaskawi nie byli. Kilka lat później ten sam reżyser, w tym samym teatrze przygotował premierę innej opery i zrobił to dobrze. Przedstawienie miało właściwy, wywiedziony z muzyki, rytm, dobrze zarysowane i rozegrane sytuacje komediowe; ogólnie pozostawiało korzystne wrażenie i zostało przez premierową publiczność dobrze przyjęte. Jedno tylko wszystkim się nie bardzo podobało, Pan reżyser po przedstawieniu nie wyszedł w wykonawcami by się ukłonić i odebrać należną sobie porcję oklasków, co jest od lat utartym zwyczajem. Dlaczego? Czyżby był chory, niedysponowany? Nie, podobno stwierdził, że jak poprzednio został skrytykowany. to teraz nie będzie się pokazywał. No cóż dziwne, ale prawdzie!
Czopek Adam